Gawędy

GAWĘDA  O  SKOWRONKU

    Adam po wypędzeniu z raju musiał na ziemi ciężko pracować. Ręce jego były spękane i czarne od pracy, a dręczyła go tęsknota za utraconym szczęściem. Aż raz zjawił się przed Adamem Pan Bóg, który zapytał:
    Adamie jak ci się powodzi?
Ale Adam zroszony potem odrzekł krótko:
    Ciężko Panie.
Wtedy Pan Bóg schylił się i wziął grudkę ziemi zroszonej potem Adama i podrzucił w górę.
A wtedy z tej bryłki ziemi wyfrunął szary ptaszek, który wzbił się wysoko pod niebo i zaśpiewał.
Był to skowronek. Odtąd już Adamowi było lżej pracować na ziemi.
 


Gawęda o ziarnach zboża

Pamiętam z lat mojego dzieciństwa, jak starzy ludzie opowiadali taką legendę o zbożu:
Dawno temu na źdźbłach były ziarna do samej ziemi. Kiedy Pan Jezus chodził po ziemi, przechodził przez wieś wraz ze swoją Matką i apostołami. Chociaż był to czas żniw i zboże stało dojrzałe, ale nikt nie wychodził go kosić. Ludzie nie mieli czasu i ochoty, bo pili. Wokół szynku leżeli pijani w przydrożnych rowach. Chrystus przechodząc pochwalił Boga, a wtedy pijak leżący najbliżej drogi, podniósł głowę , zaśmiał się urągliwie i zaczął krzyczeć:
– Tu pochwalili już niejednego , to i ciebie pochwalą. Uciekaj, bo jak wstanę, to ci pokażę!
Zasmuciło się  Jezusowe święte oblicze. Opuścił głowę i szedł wolno za apostołami. Doszli wreszcie tam, gdzie za wioską rósł ogromny łan dojrzałego zboża. Pan nachylił się i zaczął skubać ziarna od ziemi ku górze.  I ciągnął ręką coraz to wyżej, a co chwilę Jego rękę przytrzymywała Matka, prosząc:
– Synu, ulituj się. Zostaw choć trochę ,bo z głodu wymrą.
Tam, gdzie na słomie są kolanka, tam Chrystus się zatrzymywał , ale wciąż ciągnął ręką wyżej i wyżej. Wreszcie kiedy został już tylko mały kłosek, wtedy Maryja zaczęła błagać:
-Zostaw choć ich dzieciom, bo nic nie winne.
Pan Jezus powoli się wyprostował, a na polach zboże się obsypało i zostało tylko tyle na wierzchołku, co jest do dziś.
 Taka była kara za pijaństwo, które oddala ludzi od Boga i przynosi im same nieszczęścia i klęski.
 


MARUŚ

   Maruś Tomalów był to zawsze chłop przekorny. Umiał każdemu dociąć do żywego, a przeważnie długo pamiętał potknięcia bliźnich, które wyolbrzymiał i upiększał. Lubił się wtrącać w czyjeś sprawy. Uchodził na wsi za wichrzyciela i plotkarza. Nieraz dostał po gębie, ale to nic nie pomagało. Z jego gadania wynikało, że zawsze wszystko umiał i wszystko mu się udawało.
   Było to po 1930 roku. W kraju panował wielki kryzys gospodarczy. O grosz na wsi było ciężko, bo nie było gdzie zarobić. Były wypadki, że gospodarze po jarmarkach puszczali wolno konie, źrebięta, małe prosięta, ponieważ nikt ich nie chciał kupić, a w domu nie było co dać jeść.
   Jakoś w połowie maja Marek postanowił udać się na jarmark z myślą kupna konia, ponieważ poprzedni ścipnął ze starości. Dzień był piękny, gorący. Ściąg z okolicy był ogromny. Narodu było jak w mrowisku. Zaraz przy bramie stał jakiś staruszek na szczudle, kaleka bez nogi z małą dziewczynką. Dziadek przygrywał na harmonii półtonówce i oboje śpiewali balladę o nieszczęśliwej miłości Janka Siegiedy i Janeczki Bednarek, którym rodzice nie pozwalali się żenić. Dalej jakiś drab wygrywał sztajery na katarynce, a na drewnianym drążku kiwała się zielona papuga z zakrzywionym dziobem. Kataryniarz darł się ochrypniętym głosem: – Losy, losy po jedyne dwadzieścia groszy. Papuga mądry ptak, każdemu ciągnie tak. Pustego, przegranego u mnie nie ma!
   Pijawcarz trzymał w dużym skorupianym garnku pijawki i zachwalał:– Pijawy, pijawy, długie jak ławy. Kto przyłoży do bolącej głowy będzie brykał jak koń zdrowy.
   Na stoliku jakiś kramarz ustawił skorupiane zwierzątka, ptaszki, gwizdki i podniesionym głosem zachwalał: – Firma się spaliła, trochę rzeczy zostawiła, u warszawiaka po jedyne dwadzieścia pięć groszy. Komu jeszcze, komu, bo idę do domu. Panowie i panie, u mnie słodkie i tanie.
   Szmulów Ejzyk wszędzie latał i darł się na całą gębę: – Nici, guziki, zatrzaski, lepy na muchy, muchy na lepy!
   Przy płocie zebrał się tłum podlotków, bo zjawił się gracz w trzy naparstki i w cukierki – para nie para. Ten to już umiał naprawdę zachęcać: – Ta moja gra, to jednemu weźmie, drugiemu da. Kto ryzykuje, w kozie nie siedzi. Raz i dwa, i znowu się zaczyna abisyńska gra. Który chłopak przegrał i chciało mu się płakać, wtedy gracz pocieszał: – Nie graj Wojtek, nie przegrasz portek. Para za parą, odważny wygrywa, a kto się boi, niech z daleka stoi.
   Obok przy straganie ze słodyczami jakiś cwaniak zachwalał po swojemu: – Pierniki z Ameryki, a duże jak byki. Korniaki jak pniaki, kupujta chłopaki.
   Jako że narodu przybywało, Marek udał się dalej, bo w targu tak było, że należało każdy towar zganić i wszystko zobaczyć. Mnóstwo było krów. Jakaś kobiecina zachwalała: – Człowieku kupcie krówkę, bardzo spokojna, daje mleko.
   Marek przymrużył oko i powiedział:
– No cóż krowa jak krowa, ale do niej trzeba chłopów.
– A na cóż chłopów – krzyknęła babina – sami będziecie paśli!
– No tak, ale jak się zejdą sąsiedzi – rzekł Marek – to trzeba przewrócić, aby zobaczyć czy ma wymię.
   Prosięta też zachwalali ludzie, że wszystko jedzą, że duże rosną, ale przekorniś umiał zganić: – Ta rasa rośnie tylko w łby i ryje, a takie draństwo, że wyłazi nawet dziurą po świderku.
   Jakiś chłopina chwalił konia, że dobry, spokojny, ale Maruś zagadał:
– Kupiłbym go, ale nie mam dobrego szpadla.
– A po cóż wam szpadel, będziecie mieć konia dobrego jak dziecko.
– No tak, ale jak zdechnie, to czym dół wykopię?
   Wreszcie miało się ku południowi, trzeba było zacząć targować konia. Jeden mu przypadł do gustu, kary czterolatek. Sprzedawał go Icek kuternoga z kumplami, którzy jednocześnie byli naganiaczami. Icek znany był na okolicę jako handlarz koni. Na pytanie, ile kosztuje ta szkapa, aż się zaperzył: – Ta szkapina to brylancik, tylko kto się pozna. Róbcie próbę, wszystko wytrzyma. Do zapłacenia, żeby dużo nie cenić, to sto trzydzieści złotych wypłacić ciepłą rączką, a przy spotkaniu podziękujecie.
   Rzeczywiście, koń szedł pięknie, jak się jechało na wierzchowca. Można było spokojnie przełazić pod brzuchem. Dawał się brać za wszystkie nogi. Podczas próby w wozie, chociaż handlarze trzymali a koła, ciągnął, aż klęknął na kolana. W końcu ubili cenę na 120 złotych. Pospiesznie trącili litkup i wszyscy zaczęli się rozjeżdżać.
   Marek postanowił wracać do domu. Podszedł, odwiązał konia, a ten stanął dęba i zaczął skakać z zębami. Ile się chłop namęczył, a koń nie postąpił ani kroku. Nie pomogło ani bicie, ani prośba. Koń stawał się coraz bardziej wściekły. Wreszcie podeszło dwóch kompanów Ickowych, którzy zaczęli się litować: – Człowieku, wyście kupili śmierć dla siebie. On już dwóch chłopów wyprawił na tamten świat. Jemu przez strych dają jeść. Jak nie chcecie, żeby was zabił, to my możemy was od drania wybawić, ale za pół ceny, jaką żeście zapłacili. Tyle możemy dać.
   Marek zgodził się, bo nie miał wyjścia. Kiedy zabierał się do domu, mruczał do siebie: – Ja oszukiwałem każdego, ale znalazł się taki co oszukał i mnie. Nie śmiejcie się dziadku z czyjegoś wypadku.
***

  Przed laty istną plagą jarmarków były szajki handlarzy, którzy konie złe i narowne odurzali wódką, wywarem z makowin, albo wiązali koniec chrzęści w ogonie drutem i przykrywali włosem. Takie konie nigdzie nie zagrzały miejsca, a ci sami oszuści odkupywali je za pół darmo.
10 maja 1998 r


 

Czesław Maj za gawędę „MARUŚ” otrzymał I nagrodę w XXVII Ogólnopolskim Konkursie Literackim im. Jana Pocka w 1998 r.
Gawęda „MARUŚ” była publikowana w książce „Odejdę, a po mnie pieśń zostanie”,
Donata Niewiadomskiego i Marty Wójcickiej, 2006 r.